Góry to coś, co kochałem od zawsze. W Azji nawiedzane przez nas do znudzenia Cameron Highlands (o czym pisałem chociażby tu: https://www.azjatyckitrip.com/single-post/2017/07/10/Cameron-Highlands---Herbata-Prosto-z-Krzaka ) , łazikowanie pogórzem Mount Kinabalu na Borneo, liczne trekkingi płaskowyżem Shen w Birmie, Tajlandii i Laosie w poszukiwaniu plemion Akha, Hmong i Pa’O. W Indonezji były szczyty wulkanów, a jeszcze wcześniej skakaliśmy po syberyjskich Sajanach na pograniczu Mongolii i Chin, oraz po Górach Marmurowych w Wietnamie. Pewnie doliczyłbym się paru innych miejsc, ale niewiele osób wie, że samo Kuala Lumpur też daje niezłą frajdę, pod warunkiem, że ma się auto (Azjaci zwykle jak muszą już wyjść ze swojego mieszkania to albo po zakupy, albo by coś zjeść, tak więc transportu do lasu nie uświadczysz). Stolica Malezji leży w dolinie i jest obwarowana niewysokimi górami. Daje to świetne pole do popisu weekendowym trekkingom.
Dolinę Klang, jak i większość ww. gór łączy jedna część wspólna - często porasta je las deszczowy, a ten zamieszkuje wszystko to, co grysie, ssie i kąsa. Nieuważny kontakt z ciernistymi roślinami kończy się rozcięciami, a te z kolei lubią ropieć i nie goić się tygodniami. Krótkie spodenki i niskie buty? W porze deszczowej pijawki kochają składać krwiste pocałunki na łydkach. Zawsze też istnieje ryzyko nadepnięcia skorpiona, parecznika czy węża. Długie spodnie, koszula i buty trekkingowe? Gorąco, ciężko się oddycha, a tu jeszcze trzeba pokryć spocone ciało lepkim repelentem (a w dżungli pierwotnej przeciwmalarycznym z wysokim stężeniem żrącego DEET). Dżungla jest wymagająca i potrafi dać w kość nawet najwytrwalszym. Ma jednak tę jedną cechę - uzależnia bardziej niż heroina. Nie wiem, czy to ten ostry zapach butwiejącej roślinności, odgłosy dzikich zwierząt, stan ciągłego skupienia na trekkingu, ale ja już powoli nie mogę usiedzieć na siedzeniu. Jako, że najbliższy wyjazd do Malezji i Tajlandii z dżunglowym trekkingiem dopiero pod koniec roku (link tu: https://www.azjatyckitrip.com/malezja-i-tajlandia ) postanowiłem skorzystać z wolnych chwil i nadrobić zaległości w trekkingu po polskich górach.
Jako, że czasu ostatnio nie mieliśmy zbyt wiele, postanowiliśmy wraz z panią Agnieszką zaatakować znajdującą się w odległości zaledwie czterdziestu paru kilometrów od Wrocławia, Ślężę. Lata całe tam nie byłem. Na szczęście góra niewiele się zmieniła. Ten gabrowo, granitowy masyw wyrasta jakby nigdy nic, na pięćset metrów wzwyż ( licząc od podnóża, bo wysokość n.p.m. to 718m). Ślęża to obszar bardzo istotny ze względów historycznych oraz religijnych dla wyznawców kultu solarnego. Grubo przed narodzinami Chrystusa wydobywano tu serpentynit do produkcji toporów ślężańskich oraz nefryt do produkcji narzędzi i błyskotek maści wszelakiej. Do tej pory zachowały się kamienne posągi kultu Łużyczan tj. „Niedźwiedź”, „Panna z rybą”, „Mnich” czy posąg „Grzyba”. To tu opowiada się Ślężańską legendę o „Żywej wodzie”. Za studenckich czasów, wraz z grupką przyjaciół wybraliśmy się na Ślężę by poimprezować na szczycie, a następnie napojeni „żywą wodą” przekimać się pod gołym niebem. Akurat nasza eskapada zbiegła się z Nocą Kupały, dzięki czemu mięliśmy okazję podglądnąć jak swoje święta obchodzą rodzimowiercy słowiańscy. Sądząc po świeżych znakach słowiańskiej zwarożycy, kult na tych ziemiach ma się ciągle nieźle.
Ślęża, zwykle będąca kwintesencją jednego ze swoich wariantów etymologicznych – tj. „ślęga” (ze słowiańskiego: mokra, błotna, śliska), dziś tylko w części potwierdziła słuszność nazwy. U podnóża, choć jest luty, słota jesień w pełni. Od ¾ wzniesienia zima pełną gębą. Pojedynczy obłąkańcy naszego pokroju wspinali się trzymając drzew, lub zjeżdżali po oblodzonych jak tor bobslejowy szlakach, przeciągając „czeeeeść” ze śmiechem. Nigdy nie sądziłem, że Ślęża może być tak wymagająca. Dziś zasłużyła w moich oczach na swoją przynależność do Korony Sudetów oraz Korony Gór Polski. Popatrzcie sami.
ślizgała się: pani Agnieszka
pisał i fotografował: Paweł
Yorumlar